Kiedy umiera dziecko…

Kierowca betoniarki na warszawskiej Pradze śmiertelnie potrąca kilkuletnie dziecko. Internet zaczyna huczeć…

Bandyta, piszą. Rozstrzelać najlepiej. Szukamy winnych, ferujemy wyroki. A tymczasem kto z nas (ja na pewno nie!) nie zamyślił się podczas prowadzenia auta, nie popełnił nigdy błędu przez nieuwagę? Jesteśmy tylko ludźmi. Tyle, że sami mieliśmy wtedy więcej szczęścia, bo na naszej drodze nie było dziecka ani nikogo innego. Przejechaliśmy na żółtym, albo zbyt szybko – bez konsekwencji. Tymczasem kierowca betoniarki właśnie przeżywa taką samą tragedię, jak rodzina tego dziecka. Dostał wyrok dożywotni: do końca życia będzie sprawcą śmiertelnego wypadku. W emocjonalnych męczarniach będzie umierał, każdego dnia na nowo, z każdym wspomnieniem tego zdarzenia…

Nie umiemy prawdziwie współczuć.

Gdzie byli rodzice, pytają internety? Tam, na miejscu, najprawdopodobniej. I zapewne w najlepszy możliwy sposób troszczyli się i opiekowali swoim dzieckiem. Kto sam jest rodzicem wie, jak codzienność konfrontuje z brakiem kontroli i wpływu na pewne sytuacje. Jak lękamy się o nasze dzieci i chcemy, żeby były bezpieczne. I że są takie sytuacje, na które nie mamy wpływu, pomimo najgłębszej troski i największych starań o zapewnienie bezpieczeństwa.

Nie umiemy przeżywać smutku.

Przychodzi moment, w którym już nic nie da się zrobić – moment w którym po nieudanej reanimacji lekarz wypowiada bolesne słowa: „przykro mi…” Świat tych rodzin – zarówno dziecka jak i kierowcy, właśnie się zawalił. Gaśnie ostatnia nadzieja, jak płomień świecy zdmuchnięty ostatnim oddechem dziecka. Oni nie potrzebują sędziów, ale spokoju. A my?

Nie potrafimy uszanować ciszy.

***

toy-loneliness-grief-sadness-autumn-nostalgia-coldŻródło zdjęcia: aculife.ie