Lubię biegać z zamkniętymi oczami. To doświadczenie medytacyjnego transu, które przychodzi po 20 minutach biegu dodaje mi skrzydeł. Jestem tylko ja i oddech. Odpoczywam, regeneruję się. W tym oddechu jest Wszystko.
Powiedziałam ostatnio w autobusie stanowcze „proszę NIE dotykać mojego dziecka”, ukrócając tym samym zapędy, by przekraczać jej granice. Chwilę później przyszło pytanie o moje granice „czy o siebie też potrafię zawalczyć tak jak o moje dziecko?”
„Rzeczywistość jest iluzją, kwestią umowy społecznej, że to jest czarne a to białe” – usłyszałam na pewnym kursie. Pomyślałam przewrotnie, co by się stało, gdybyśmy nauczyli naszą córkę, że czerwony to zielony i na odwrót. Dzieci potrzebują w coś wierzyć, tylko gdzie kończy się i gdzie zaczyna świat w mojej własnej głowie?
Pierwszą książką, którą przeczytałam po urodzeniu mojej córki była historia umierania młodziutkiej Treya Wilber („Śmiertelni, nieśmiertelni”). To było doświadczenie egzystencjalne, które mną tąpnęło. Dlaczego akurat teraz ta książka do mnie przyszła? Narodziny i śmierć to oblicza tego samego zjawiska.
Codzienność, psychoterapia, buddyzm, rodzicielstwo, pasje… Wszystko się przenika, w gruncie rzeczy jest o tym samym. Nie ma znaczenia, którędy zaczniesz poszukiwania – zaczniesz biegać, zostaniesz rodzicem czy rozpoczniesz psychoterapię. Każda droga prowadzi do „Tego, Co Ważne”. „Idź, ruszaj się, bo zmarzniesz” napisał mi ktoś kiedyś. A Chińczycy mówią „movement is life” – ruch to życie, wiadomo. Byle ruszyć z miejsca, byle wejść na ścieżkę, na której Wszystko staje się jasne.