Bezradność czyli ciemna strona rodzicielstwa

Każdy doświadcza jej inaczej i w innych momentach, różnimy się między sobą skłonnością do popadania w nią. Jej pojawianie się zależy również od naszych indywidualnych predyspozycji i historii życia. Czym jest dla mnie? Zatrzymaniem energii, krótszym lub dłuższym momentem zastoju, któremu towarzyszy przekonanie o braku wpływu na sytuację. Innymi słowy opadam wtedy z sił i czuję, że nic nie mogę zrobić, jest mi przeraźliwie źle i niewygodnie. Do tego smutek miesza się u mnie ze złością i wkręcam sobie, że tak będzie już zawsze.

Bezradność. Chciałam kiedyś napisać, że to taki karny jeżyk dla dorosłych. No ale jeśli to kara, to pytanie – za co? A jeśli naturalna konsekwencja jakiegoś działania czy przekonania, to którego lub których?

W swoim podejściu rodzicielskim (i nie tylko) zdecydowałam się na ścieżkę opartą na szacunku do dziecka (drugiego człowieka w ogóle), poszanowaniu jego godności, autonomii, indywidualności. Tym samym, drobnym drukiem, zdecydowałam się na zaniechanie działań, które tą godność przekraczają: kar, przemocy fizycznej i psychicznej; jak to napisała kiedyś Małgosia Musiał – „pozbawiłam się głównych narzędzi władzy rodzicielskiej”. Zdecydowałam także odpuszczać „swoje”: wizje, przekonania, wyobrażenia o tym, kim i w jakim tempie moje dziecko ma „się stawać”, tym samym dając dziecku wolność i przestrzeń do rozwoju w swoim tempie i kierunku. Obiecałam sobie także nie występować z pozycji siły, władzy i autorytetu (takiego „z nadania”). Innymi słowy: zdecydowałam się odpuścić kontrolę, własne wyobrażenia o nazwie „projekt dziecko”, odłożyć na bok proste i skuteczne (przynajmniej z pozoru i na krótką metę) rozwiązania.

W miejsce tego wszystkiego co odpuściłam, ważne były dla mnie relacja oparta na szacunku i bliskości oraz wspólne odkrywanie siebie i świata w otoczce wzajemnego przyzwolenia na wolność i osobiste granice.

Brzmi naprawdę dobrze, sama się zachwycam pisząc te słowa. Odkąd córka weszła w okres około-dwulatkowy, a więc rozkwitu własnej autonomii, sprawy się trochę skomplikowały. No bo moje „nie chcę”, „boli mnie”, „proszę nie rób tak” miało wystarczyć, żeby zatrzymać takie zachowania jak bicie, rozlewanie czy niszczenie. W końcu przez prawie dwa lata (a teraz już trzy) z pieczołowitą troską pielęgnowałam naszą relację, okazując szacunek i zrozumienie. Teraz liczyłam na to, że to zadziała także w drugą stronę – że w imię tej naszej relacji także moje granice zostaną uszanowane. Były też oczywiście propozycje alternatyw – tego, gdzie można rozładować swoją energię, kiedy dopada nas złość, jakie są bezpieczne miejsca do uderzania, tworzenie zabaw pełnych przelewania, wylewania, cięcia, darcia, rzucania etc.

A potem koniec: wyczerpała się moja cierpliwość i kreatywność, no bo ile razy można opowiadać o konsekwencjach (albo pozwalać ich doświadczyć), okazać swoją przykrość czy złość (trzymaną jeszcze w ryzach), powiedzieć zdecydowane STOP czy wyrazić prośbę w której zawarty jest pomysł, co można zrobić zamiast lub inaczej?

No a dalej, jak można sobie wyobrazić, kiedy zachowanie dziecka nie ulega zmianie, jest już całe morze bezradności: niemoc, poczucie braku wpływu i kręcenia się w kółko bez rezultatu. To taki moment, w którym nie ma już w zanadrzu ani konstruktywnych środków ani emocjonalnych zasobów. To takie miejsce, w którym ja sama wymagam już troski, wsparcia i zrozumienia…

I kiedy oglądam ten mój ocean bezradności, to widzę w nim kilka ważnych przestrzeni.

Pierwsza to wyczerpanie środków i wszelkich konstruktywnych narzędzi, w tym zasobów cierpliwości.

Druga to poczucie nieskuteczności, braku efektu. Bolesne zetknięcie z faktem, że to co zaproponowałam dotąd (z zaangażowaniem moich pełnych możliwości) nie działa – nie zmienia nic w zachowaniu dziecka.

Trzecia to rozczarowanie relacją, która miała być fundamentem tego podejścia. Poczucie, że moje „nie” niestety nie ma siły sprawczej a szacunek i uważność na potrzeby dziecka nie spotykają się z wzajemnością.

I z tego rodzą się w mojej głowie twórcze pytania:

Nie chcę wychowywać mojego dziecka do grzeczności ani do spełniania oczekiwań i jednocześnie trudno mi się zgodzić na niektóre zachowania i bardzo chciałabym, aby uległy zmianie. Gdzie jest granica między jednym a drugim?

Chcę, aby moje dziecko było wolnym i niezależnym człowiekiem i jednocześnie nie zgadam się na przekraczanie granic i brak szacunku wobec osób, rzeczy i przestrzeni (bicie, niszczenie etc). Jak to rozdzielić?

Chciałabym, aby dla mojego dziecka relacja z drugim człowiekiem była równie istotna jak relacja z samym sobą: swoimi aktualnymi potrzebami i emocjami. Jak zachować tą równowagę?

Ścieżka, którą wybrałam ani nie przynosi szybkich rezultatów ani nie chroni przed trudami takich doświadczeń jak bezradność. Wręcz przeciwnie – stosunkowo szybko pozwala odkrywać własne pięty achillesowe, dotyka mrocznych i bolesnych miejsc, konfrontuje w własną historią życia. I kiedy jestem już na skraju wyczerpania zadaję sobie pytanie, czy chciałabym inaczej? No bo w każdej chwili mam wybór – są karne jeżyki, stanie w kącie, zostawianie dziecka aż się wypłacze. Odpowiedź jest dla mnie jasna: nigdy w życiu! Innymi słowy nadal WYBIERAM twórcze poszukiwania bliskości, wolności i szacunku – pomimo bycia w miejscu, gdzie (chwilowo?) więcej jest pytań niż odpowiedzi a wątpliwości zdają się przesłaniać to co jasne i pewne. Trochę jak w tej piosence z płyty Raz Dwa Trzy Młynarski, idę (nadal) swoją drogą. 

I na koniec jeszcze jedno pytanie: czy jest tutaj rodzic, który nie zna smaku bezradności? Który choć raz nie miał ochoty uciec, wrzeszczeć (ba, nie uciekł i nie wrzasnął!), nie miał wątpliwości czy to co robi ma sens? Ostatnio odważam się coraz głośniej o tym mówić – przyznawać, że sobie nie radzę, że mam wątpliwości, że brakuje mi pomysłów i cierpliwości. I z zaskoczeniem odkrywam, że inni też tak mają! Tylko dziwnym trafem zamyka się te doświadczenia w czterech ścianach domowych pieleszy, tworząc tym samym jakiś rodzaj tabu. Bo trochę wstyd, trochę nie ma co marudzić a trochę łatwiej rozmawiać o tym, co dobre. Dla mnie osobiście ten rodzaj otwarcia ma zbawienną moc – usłyszeć od bliskiej mamy, że „ma podobnie” to bardzo wspierające doświadczenie. Dobry wstęp do tego, żeby odpuścić poczucie winy, złapać dystans i przede wszystkim dać sobie wzajemnie bliskość i empatię. I dzięki temu naładować akumulatory, żeby z nową energią i wyrozumiałością wejść w nie zawsze łatwą codzienność.

9031182021_7b07e45771_k

Źródło zdjęcia: lisa skorpion, flickr.com